Bolesław Komorowski: król Półwsia Zwierzynieckiego

Między Błoniami a Wisłą, oparte o Wzgórze Salwatorskie i Rudawę, rozpościera się Półwsie, zamieszkałe od początku przez ludność żyjącą „z Wisły” – włóczków (spławiaczy drewna), piaskarzy, rybaków, a także różnorodną brać rzemieślniczą, której zarobki były często ograniczane porą roku. Ta barwna, bogata do dzisiaj w oryginalne obyczaje jak Emaus, Lajkonik czy kapelę Mlaskotów część Krakowa była jednocześnie zacofana (brak wodociągów, kanalizacji) i bardzo biedna. W tym zaniedbanym zakątku Krakowa w 1892 roku został urzędowym lekarzem gminnym, z obowiązkiem zamieszkania na miejscu – dr Bolesław Komorowski, jeden z synów urzędnika magistrackiego Walentego Komorowskiego i Franciszki Hauer. (…)

Dorastał na Rybakach, maturę uzyskał w Gimnazjum im. Sobieskiego (wcześniej uczył się w Nowodworskim), studiował na Wydziale Lekarskim UJ. Dyplom uzyskał w 1891 r. i od razu rozpoczął pracę zawodową. Początkowo był sekundariuszem w Szpitalu św. Ludwika, a także wolontariuszem w Szpitalu św. Łazarza na oddziale dla psychicznie chorych i na oddziale ginekologiczno-położniczym u dr. Henryka Jordana. Kiedy obejmował stanowisko lekarza na Półwsiu, przyjmował na siebie wiele obowiązków – zastępował trzy współczesne instytucje: Dzielnicową Stację SanEpid, dzielnicowy Wydział Zdrowia i Opieki Społecznej, a także Pogotowie Ratunkowe. Jako fizyk miejski miał obowiązek kontroli domów i przy pomocy przydzielonego sanitariusza miejskiego utrzymania czystości w rejonie, a także pełnił funkcję „oglądacza ciał zmarłych” i „oglądacza bydła”. Nie miał łatwo. Zacofana biedota broniła dostępu do domów, za których drzwiami panował brud, pijaństwo, wszawica i choroby powodowane bagnistymi Błoniami. Nierzadko, zastawszy zatarasowane drzwi, wchodził do domów przez okna. Co ciekawe, jak pisze Żychiewicz, spełniał swoje obowiązki z zamiłowaniem i poczuciem ich ważności. Wciągnął w swoją działalność znanych lekarzy. Antonina Domańska, żona prof. Stanisława, pisała: „…mój pan i władca zwariował, skrzyknęli się z Pareńskim, Jordanem, młodym Langiem i paroma innymi wariatami, na pomoc Komorowskiemu do Półwsia pobieleli. Całe popołudnia łażą z nim po chałupach i darmo porad udzielają. Żeby zaś nie być gorszym od Komorowskiego (co za szaleństwo!), to i lekarstwa biedocie fundują”. (Zapiski kronikarskie z lat 1884-1901).

Komorowski stał się prawdziwym lekarzem tej i nie tylko tej dzielnicy. Nazywano go bratem Albertem w tużurku. Od czasu wolontariatu u dr. Jordana związał się z nim i jego ideą pracy dla dzieci na całe życie. Zaowocowało to opublikowaniem trzech artykułów naukowych: „Przyczynek do kazuistyki chorób narządu moczowego u dzieci”, „Symetryczne zapalenie torebek stawowych na tle syfilisu dziecięcego”, „Przyczynek do etiologii raka wodnego”. Wszystkie dzieci na Półwsiu garnęły się do niego i mówiły do niego „wujciu”. Prawie codziennie wstępował do dzieci, które leczył i mówił: „szedłem tak sobie i wpadłem”. (…) Organizował dla dzieci miejsca zabaw i wypoczynku. W tym czasie w szkołach nie było opieki lekarskiej, więc otoczył dzieci swoją troską. Zakładał ochronki, które hojnie wspomagał. Gdy wybuchła epidemia dyfterytu, osobiście przywiózł z Wiednia szczepionkę i wstrzymał chorobę. Był znakomitym diagnostą, miał świetną intuicję i bardzo lubił leczyć. Posiadał rozległą wiedzę. Dokształcał się ustawicznie. Nazywano go nawet Bolcio Omnibus. Był holistą, ufał bezpośrednim kontaktom z chorym. Mówiono o nim, że ma czarodziejskie ręce, nie używał stetoskopu, wolał osłuchiwać pacjenta „gołym uchem”. Miał rozległą wiedzę farmakologiczną, o czym świadczą wypisywane przez niego receptury leków. Wśród różnych określeń dr. Komorowskiego nie wiadomo, czy nie najważniejsze dla scharakteryzowania jego działalności brzmi „Janosik w białym kitlu”, bo „łupił” pacjentów bogatych, a dawał ubogim. Sam otwarcie o tym mówił np. w ten sposób: „Nic się nie trap, matka, mam wielu pacjentów zamożnych, oni zapłacą i za wizytę u ciebie”. We wspomnieniach leczonych ludzi powtarzają się wielekroć słowa: „Doktor dawał potrzebne lekarstwa za darmo i do tego zostawiał pewne kwoty pieniężne… W aptekach wyrównywał rachunki za lekarstwa, które przepisywał…”.  (…) Dla ubogich chorych założył w 1910 r. ambulatorium, ale przyjmował ich także bezpłatnie prywatnie. A gdy było za dużo pacjentów, zatrudniał dodatkowego lekarza na własny koszt.

Zostając w 1892 roku lekarzem gminnym stał się na 40 lat prawdziwie domowym lekarzem. Niski, gruby, zawsze w dobrym humorze, wnosił do mieszkań pacjentów atmosferę spokoju, pogody i nadziei. Dogłębna znajomość ich problemów i potrzeb, optymizm wpływały niebagatelnie na skutki leczenia.

Mimo olbrzymiej ilości obowiązków medycznych znajdował czas na przyjemności, przede wszystkim na spacery żółtym fiakrem p. Zaręby do Grandu na kawę, gdzie spotykał się z przyjaciółmi, lub do ogrodu, który założył na zakupionym kawałku ziemi.

Dodajmy, że pomagał różnym instytucjom. Dla Towarzystwa Szkoły Ludowej zakupił bibliotekę, doprowadził do osuszenia Błoń. Ten o wybitnie antysportowej sylwetce mężczyzna działał w TS „Wisła”, był nawet prezesem tego klubu, a także druhem w „Sokole”.

Z trójki jego dzieci dwoje zostało lekarzami. Gdy zmarł w 1936 roku, na Cmentarzu Rakowickim żegnało go ponoć 20 tysięcy osób. Na Salwatorze ma dziś ulicę swojego imienia.

Barbara Kaczkowska

Cały tekst dostępny w „GGL” 1/2018