
Może człowieka trafić. Zwłaszcza gdy jego propozycje, gdy wnioski samorządu lekarskiego, specjalistów, przedłożone na czas, do właściwych rąk, trafiają gdzieś do kosza, na śmietnik, zlekceważone. A sytuacja rozwija się zgodnie z przewidywaniami, dramatycznie źle. Piszę o tym na podstawie własnych doświadczeń w Małopolsce, która wysunęła się na czoło regionów zajętych pandemią COVID-19 w Polsce.
24 marca 2020 roku, o godzinie 9.30 złożyłem wizytę u ówczesnego Wojewody Małopolskiego (w sierpniu nastąpiła zmiana na tym stanowisku – dop. red.), jako szefa sztabu kryzysowego, i podczas krótkiej, 30-minutowej rozmowy – odbytej w towarzystwie dyrektora MOW NFZ oraz przedstawiciela Wydziału Zdrowia Urzędu – przedłożyłem mu krótką, jednostronicową notatkę służbową, zawierającą w trzech punktach konieczne szybkie działania dla zapobieżenia chaotycznemu rozwojowi epidemii.
Notatka powstała wieczorem, w przeddzień wizyty, przy udziale Lecha Kucharskiego, wiceprezesa ORL, ordynatora interny w krakowskim Szpitalu im. S. Żeromskiego. Pospiesznie telefonicznie skonsultowałem ją jeszcze z dyrektorami dwóch krakowskich szpitali. Notatkę tę zachowałem i poniżej ją przytaczam, kładąc nacisk na fakt, że było to przeszło pół roku temu, zaraz po ogłoszeniu w Polsce pierwszego przypadku zakażenia SARS-CoV-2.
I tak w punkcie pierwszym propozycji napisaliśmy dosłownie (że „konieczne jest”) „Natychmiastowe utworzenie i uruchomienie w Krakowie dużego szpitala zakaźnego z pomieszczeniami triażowymi również dla pacjentów kierowanych w trybie ambulatoryjnym przez ratownictwo medyczne (karetki, SOR-y), NiŚOZ, Sanepid, zgłaszających się samodzielnie, dla mieszkańców woj. małopolskiego itp.”. I w dopisku podkreślono, by nie miało to miejsca w nowym szpitalu przy ul. Jakubowskiego, tylko w budynkach „opuszczonych” przez CM UJ przy ul. Kopernika i Botanicznej.
W punkcie drugim podkreśliliśmy konieczność skupienia przy takim obiekcie personelu „z innych oddziałów zakaźnych, oddelegowanych z innych szpitali województwa”. W trzecim natomiast postulowaliśmy zaopatrywanie tutaj pacjentów „przywożonych z całego województwa, podejrzanych o COVID-19 w trybie ambulatoryjnym, a następnie kwalifikowanie ich (w zależności od stanu – dop. red.) do dalszej hospitalizacji na łóżkach ogólnych albo łóżkach intensywnej terapii”.
W podsumowaniu notatki napisano, że spodziewane korzyści z takiego systemu powinny pozwolić na „ześrodkowanie personelu i środków indywidualnej ochrony w związku z kryzysem personalnym i dotkliwym brakiem wyposażenia”. Powinny „ułatwić urządzenie dużego laboratorium do wykonywania testów na miejscu dla pacjentów i personelu medycznego”. Powinny „zapobiec zawleczeniu COVID-u do innych placówek i konieczności ich wyłączania z systemu” (przykładem cztery zamknięte oddziały SU) oraz pozwolić na koncentrację zaplecza chirurgicznego dla pacjentów z COVID-em wymagających interwencji”. Ponadto nadmieniłem o konieczności bezwzględnej egzekucji zaleceń sanitarno-epidemiologicznych.
Komentarz wydaje się zbędny. Co jeszcze może zrobić samorząd lekarski i jego prezes? Natomiast kwaśny odczyn pierwszego akapitu bierze się stąd, że szeregu dzisiejszych komplikacji – jak widać wyraźnie – można było uniknąć. A że przy okazji wytknięto mi natręctwo (gdyby to powiedziano otwartym tekstem, to brzmiałoby chyba: „co tam będzie Izba Lekarska zawracać nam głowę, w dodatku jakiś tam prezes”), to kwestia dobrego wychowania. Wypominam tylko dlatego, że nie o moją osobę tu chodzi, a o instytucję.
Arogancja w zderzeniu z pandemią rodzi opłakane skutki. Gdy dziś media piszą o zbliżaniu się ochrony zdrowia do „granic wydolności”, to oznacza, że jutro w ogóle przestanie się przyjmować chorych, wszystkie miejsca się wypełnią i opis karetek jeżdżących bezskutecznie po szpitalach zastąpią sceny paniki. Na korytarzach kłaść chorych nie można, bo są zakaźni. To jest następna faza, w której przestaje funkcjonować wszystko, światło, woda, gaz… Nie jestem w nastroju do snucia katastroficznych wizji, ale dalsze lekceważenie opinii zdziesiątkowanych lekarzy i pielęgniarek taką kreśli przyszłość.
Prezes Okręgowej Rady Lekarskiej Robert Stępień