Patologiczną ścieżkę żywota wybrałem

Z doktorem Grzegorzem Dyduchem, patomorfologiem z Katedry Patomorfologii Collegium Medicum UJ, który w wolnych chwilach gra na basie w Świetlikach – Zespole Brutalnych Doświadczeń, rozmawia Magda Huzarska-Szumiec.

Czy podczas pandemii COVID-19 jako patomorfolog ma Pan trochę mniej pracy?

Liczba zabiegów spadła, automatycznie nieco mniej jest badań. Ale zajęcia dydaktyczne ze studentami odbywają się zdalnie, więc nie ma nudy. Choć rzeczywiście, w tym okresie pewien rodzaj spowolnienia jest odczuwalny.

Dzięki temu miał Pan pewnie szansę poświęcić więcej czasu na promocję nowej płyty Świetlików, w których gra Pan na gitarze basowej. A może mocno alternatywne Świetliki brzydzą się słowem „promocja”?

Brzydzić to się nie brzydzimy, ale uwzględniając niszowy status naszego niszowego zespołu są to raczej działania o charakterze niszowym. Ot, wrzucamy do sieci filmiki, w których donosimy, że mimo zarazy ukazała się nasza nowa płyta.

Jaka ona jest?

Myślę, że nie najgorsza, nie obraża inteligencji słuchacza i może się podobać. Inna niż ostatnie nasze dzieło, które przypominało swoim rozbuchaniem amazońską dżunglę. Ta płyta jest bardziej minimalistyczna, kameralna, a piosenki melancholijne. I mało jest o miłości, raczej o grozie istnienia i końcu świata.

Starzejecie się?

Niestety, czas głębokie bruzdy w naszych ciałach wyrzeźbił. W związku z tym uznaliśmy, że warto coś jeszcze zrobić na tzw. koniec.

Na koniec?

Nie chciałem, żeby to zabrzmiało dramatycznie.

Ale zabrzmiało.

Chodziło mi tylko o to, że jesteśmy zespołem, który nic nie musi, nie ma zobowiązań, kontraktu z jakąś wielką wytwórnią płytową etc. Możemy nagrywać, kiedy chcemy i co chcemy. Ale ponieważ czas jest nieubłagany, to każde nowe zamierzenie artystyczne może być ostatnim.

To co musi się zdarzyć, żebyście jednak coś nagrali?

Musi dojść do korzystnej konstelacji, koniunkcji emocjonalno-mentalnej. Zgodność czasu, miejsca i akcji musi być. I w tym wypadku stało się tak pod koniec roku ubiegłego. Po okresie posuchy, smuty, rozproszenia, anemii i apoptozy wzmogły się nieco nasze siły witalne i w jeden wektor się zbiegły. Czas sposobny się okazał i ułożyliśmy piosenek kilkanaście w naszej sali prób na peryferiach centrum Krakowa.

Czy to tam wymyśliliście dość kontrowersyjny, delikatnie mówiąc, tytuł płyty „Wake Me Up Before You F*** Me”, który częściowo muszę wykropkować?

Nie tylko Szanowna Pani musi kropkować. My też musimy to robić w niektórych sieciowych anonsach reklamowych. Dziwi mię nieco, że w dzisiejszym świecie brzydki wyraz jest kontrowersyjny, a współżycie z kosiarką ogrodową lub próba wstąpienia w związek małżeński ze zwierzęciem futerkowym nie bulwersuje nikogo. Ale jak kto wrażliwy, to podaję polski tytuł: „Zbudź mię zanim pocałujesz”. Poza tym, jakby kto nie wiedział, to przypominam, że tytuł ten to parafraza przeboju zespołu Wham – „Wake Me Up Before You Go-Go”, który był jednakowoż symbolem tzw. obciachu. I dodam jeszcze, że jak kto posłucha płyty i obejrzy okładkę, to dostrzeże również metaforyczny, głębszy sens tytułu. Ergo chodziło o walor artystyczny, nie o prowokację obyczajową.

Wróćmy w takim razie do czasów, kiedy zespół Wham był obciachem, a Pan był uczniem liceum i występował w grupie Trupa Wertera Utrata.

Trupa Wertera Utrata była żyznym podglebiem, na którym kwiat zespołu Świetliki miał w przyszłości rozkwitnąć. Był to amatorski i ambitny zespół nowofalowy, koncertujący rzadko, ale intensywnie.

Robiliście na dziewczynach wrażenie?

Ponieważ byliśmy i jesteśmy kulturalni oraz a priori i od dziecka mamy pewne powodzenie u płci przeciwnej, nie musieliśmy wykorzystywać grania w zespole jako trampoliny do sukcesu erotycznego. Poza tym zespół był alternatywny, niszowy, a koncertów miał nie za dużo, więc nie było zbyt wielu okazji do moralnego upadku. I raczej chłopcom się podobaliśmy (w nieerotycznym sensie). I miało to plusy. Choćby takie, że na jeden z naszych koncertów, ostatni jak się okazało i bardzo nieudany, w Nowohuckim Centrum Kultury przyszedł poeta, wtedy jeszcze nie bardzo sławny – Marcin Świetlicki. I tak zaczęła się nasza wspólna przygoda artystyczna.

Przyszedł poeta Świetlicki i padł przed Wami na kolana, rażony siłą Waszej muzyki?

Takiej reakcji nie pamiętam, ale też nie daliśmy mu szansy na tzw. hommage. To był koncert z kategorii jaka piękna katastrofa… Sprzęt odmówił posłuszeństwa w trakcie występu, przerwa w performansie długa była, a publiczność nieprzyjazna. Jednak Marcina ta porażka artystyczna jakoś ujęła. A kiedy spotkaliśmy się po raz kolejny, zaproponował mi stworzenie jednorazowego duetu wokalno-instrumentalnego. Ale idea się rozrosła nieco, dołączyli koledzy i zespół Świetliki się narodził.

Pierwszy koncert Świetlików przeszedł do legendy. Jak on wyglądał?

Odbył się w 1992 roku, na ostatnim wydaniu pisma mówionego „NaGłos” – rodzaju kolektywnego spotkania autorskiego, gdzie autorzy liczni czytali swe utwory publiczności. Zaproszono i Marcina. A on postanowił zaprezentować swoje wiersze z akompaniamentem zespołu. No i wystąpiliśmy w Pałacu Pugetów w Krakowie.

Jak się czuliście w tak szacownym miejscu?

Obecność luminarzy literatury, w tym Szymborskiej i Miłosza, nie onieśmielała nas zbytnio, raczej był to bonus energii i przyczynek do ekscytacji. Niecodziennie się ściska prawicę Noblisty i spożywa z nim w pakamerze koreczki z sera z winogronem.

Skandal był na cały Kraków. Podobno Miłosz wyszedł z Waszego koncertu, bo było za głośno.

To akurat nieprawda. Owszem, byli tacy, co wychodzili, zatykali sobie uszy, ale nie on. Miłosz został do końca i mówił, że zna takie rzeczy z Ameryki. Uznaliśmy to za komplement. Ale może nie wyszedł tylko dlatego, że cierpiał na presbyacusis? Oburzali się raczej artyści mniej utytułowani i zacna krakowska publiczność, kwiat krakowskiej inteligencji. Nie był to grzeczny i mdły występ w stylu Leszka Wójtowicza czy innego Turnaua Grzegorza, stąd pewna kontrowersja była.

Wówczas był już Pan studentem medycyny. Zawsze chciał Pan zostać lekarzem?

Nigdy, nawet mi to przez myśl nie przechodziło. Myślałem o szkole aktorskiej, germanistyce albo chemii. Ale rodzice mnie zmusili. Mówili, że mężczyzna musi mieć konkretny zawód. No i uczciwie postawili sprawę, że mam dostać się na medycynę, ale nie muszę jej studiować, jeśli nie będę chciał. Miał to być rodzaj testu mojej sprawności intelektualnej i pracowitości. Zadziałali ambicjonalnie, a ja podjąłem wyzwanie. A jak już się dostałem, to pomyślałem, że może ta medycyna nie jest tak całkiem bez sensu.

Skończenie medycyny i granie w Świetlikach, słynących z mało higienicznego trybu życia, można zaliczyć do rekordów z Księgi Guinnessa.

Po pierwsze ta niehigieniczność to jednak legenda. Żadnych ekscesów nie ma. Ot, umiarkowana, by nie rzec, dziecinna ilość legalnych używek konsumowanych w celu wzmożenia egzystencji. A medycyna w tamtych czasach miała opinię studiów trudnych, wyłączających człowieka na rok, dwa z życia. Ale nie było tak źle. Oczywiście, trzeba było się uczyć, ale nie widziałem konieczności wyłączania się ze świata, rezygnowania z zabaw artystycznych. Zresztą wielu jest studentów medycyny i lekarzy, którzy mają pozamedyczne pasje.

No ale Pan nie zajmował się zbieraniem znaczków, tylko grą w Świetlikach – Zespole Brutalnych Doświadczeń, jak sami siebie nazywacie.

Nie będę kłamał, że miałem alergię na imprezowanie. Ale w porównaniu z tym, co dziś młodzież wyczynia, były to igraszki niewinne. A koncerty Świetlików nie wiązały się nigdy z wielodniową absencją na zajęciach. Poza tym za młodu człowiek takie sytuacje lepiej znosi.

Dlaczego wybrał Pan Doktor jako specjalizację patomorfologię?

Po pierwsze, dlatego, że nie chciałem dyżurować. Instytucja dyżuru – konieczność spędzenia nocy na szpitalnym oddziale, spanie na wygniecionej przez tabuny antenatów kozetce, etc. miały dla mnie jakiś opresyjny charakter. A szpitalne wdzianka, ze względu na przynależność do klasy piżam raczej niż mundurów, nie posiadają waloru wabika, istotnego wszak w relacjach damsko-męskich. Po drugie, patomorfologia, w moim wypadku, oznaczała konieczność/możliwość nauczania młodzieży. I po latach na innej, własnej kozetce, w ramach wglądu i autoanalizy, odkryłem, że uczyć chciałem zawsze. To wina rodziców, bo oboje byli nauczycielami akademickimi. Ponadto kurs patomorfologii w czasie studiów podobał mi się najbardziej. Zasługa to była śp. doktora Wojciecha Szczepańskiego, z którym miałem zajęcia. Człowiekiem był on bowiem mądrym, dowcipnym i nietuzinkowym. I to on i jego osobowość oraz jego akademicki performans mię zanęciły i patologiczną ścieżkę żywota wybrałem. I nie żałuję.

Wyobrażam sobie, że do południa siedzi Pan w laboratorium, a potem idzie na Rynek, np. do Dymu, pokontemplować rzeczywistość z Marcinem Świetlickim. Czy tak wygląda dzień patomorfologa?

Kiedyś tak było, teraz Dym jest już passé, tak jak okolice Rynku Głównego. Autochton został wyparty przez turystykę masową. Tedy raczej Kazimierz, ale i to rzadziej, gdyż część diagnostyczną naszego Zakładu Patomorfologii przeniesiono z Grzegórzeckiej do szpitala na peryferiach, tzn. do najnowocześniejszego szpitala w tej części Europy, czyli do Szpitala Uniwersyteckiego w Prokocimiu.

Odnoszę wrażenie, że raczej ta niedogodność wiele nie zmieni w Waszych rytuałach. Przecież ze Świetlickim nie możecie bez siebie żyć. Nie tylko występujecie w jednym zespole, nagrywacie płyty, ale też napisaliście wspólnie książkę „Katecheci i frustraci”. Jak ona powstawała?

Marcin rzucił ideę powieści pisanej na cztery ręce. Każdy z nas pisał w domu swoją część, potem spotykaliśmy się, siadaliśmy razem do maszyny do pisania i kontynuowaliśmy. Nie do końca trzymało się to tzw. kupy, więc daliśmy koledze, literaturoznawcy, żeby ocenił, czy coś z tą książką da się zrobić. Przeczytał i powiedział, że jest w tym jakaś struktura, wystarczy tylko trochę uzupełnić. No i wyszła powieść.

To był dopiero skandal!

Tak, gdyż była to także powieść z kluczem. Część ludzi rozpoznała w niej siebie i się obraziła. Ci, których nie umieściliśmy na kartach dzieła, obrazili się bardziej. Wydawnictwo Literackie w pewnym momencie przestało promować wydaną przez siebie książkę na skutek interwencji prominentnych osób, które poczuły się dotknięte. Opisaliśmy w powieści m.in. degrengoladę i upadek pewnego periodyku. Jak się okazało, mieliśmy dar proroczy. No i pikantną scenę fizycznej i demonicznej miłości męsko-męskiej zamieściliśmy, którą nam chciano ocenzurować, gdyż mało bystry redaktor źle rozeznał bohaterów powieści i uznał, że sugerujemy homoerotyczne skłonności pewnej szacownej postaci krakowskiego życia kulturalnego.

Byliście też z Marcinem dziennikarzami. To był ciężki kawałek chleba?

Myśmy nie tyle dziennikarzami byli, co tzw. wywiadowcami. A wszystko zaczęło się od programu telewizyjnego Pegaz, który przez pewien czas prowadziliśmy. Później robiliśmy wywiady dla „Przekroju”, a stamtąd przeszliśmy do „Wysokich Obcasów”. Było to ciekawe doświadczenie, choćby z tego powodu, że poznaliśmy wiele sławnych osób.

Na przykład kogo?

Gustawa Holoubka, Tomasza Stańkę, Marka Kondrata czy Władysława Pasikowskiego albo Kazimierza Kutza. To była ciekawa przygoda, aczkolwiek nasi koledzy dziennikarze mieli ją nam za złe. Mówili, że jesteśmy nieprofesjonalni. Ale to z zazdrości.

Czy właśnie podczas jednego z tych wywiadów poznaliście Bogusława Lindę, który zaśpiewał na Waszej płycie „Las putas melancólicas”?

Lindę poznaliśmy trochę wcześniej. Współpracowaliśmy z młodym człowiekiem, który był filologiem klasycznym, ale miał też ambicje reżyserskie. Zwrócił się do nas z prośbą o nowe tłumaczenie „Elektry” Eurypidesa. No może nie tyle tłumaczenie, co napisanie jej na nowo, na podstawie przekładu filologicznego, który nam dał. Chciał to wystawić. Pomyśleliśmy, że mógłby w tym zagrać Bogusław Linda. Oczywiście, nie znaliśmy go, ale wykorzystując do tego wrodzoną bezczelność postanowiliśmy się z nim skontaktować. Napisaliśmy do niego faks w przekonaniu, że nic z tego nie wyjdzie. O dziwo, odpisał. Spektakl nie powstał, ale poznaliśmy się bliżej i poprosiliśmy go, żeby zaśpiewał z nami piosenkę. Okazało się, że wbrew swojemu emploi jest człowiekiem wrażliwym i delikatnym. Zgodził się nagrać z nami całą płytę. I zadzierzgnęliśmy więzy przyjaźni. Pan Bogusław obawiał się trochę, że będą go za tę płytę krytykować. Ale stało się inaczej. Krytycy i słuchacze chwalili raczej i pan Bogusław, po latach celebrytowania, światu sztuki przywrócony został.

Na nowym krążku będzie też jakaś niespodzianka w postaci gwiazdy?

Nie ma gwiazd. Sami sobie świecimy i we własnym pławimy się blasku. To zbyt kameralna, osobista płyta, żeby zapraszać obcych. To rodzinna stypa, a nie pogrzeb dostojnika.

Ze względu na koronawirusa przenieśliście promocyjny koncert „Wake Me Up Before You F*** Me” na jesień.

Nie było wyjścia. Być może wcześniej, jak tylko restrykcje nieco zelżeją, zaprezentujemy coś w sieci. Być może, gdyż modne to teraz i każdy to robi, zawraca ludności głowę. My nie musimy być modni.

Rozmawiała Magda Huzarska-Szumiec

źródło: youtube