Profesor Olgierd Smoleński (1937 – 2015)

Mija pięć lat od chwili śmierci ogromnie zasłużonego dla polskiej nefrologii, cenionego za działalność  popularyzatorską dla chorych, profesora Olgierda Smoleńskiego. Tłumy żegnały go przed laty w uniwersyteckiej Kolegiacie św. Anny. A dziś wspomnienie o Nim nadesłał emerytowany prof. Stanisław Mazurkiewicz z Politechniki Krakowskiej, b. kierownik Katedry Mechaniki Doświadczalnej, ze specjalnością inżynieria medyczna.

Wspomnienie o dobrym człowieku

Opowiem Państwu o moim Wielkim Przyjacielu, dobrym człowieku – Olgierdzie Smoleńskim. W tym pojęciu „dobry człowiek” mieści się bardzo dużo, a trafne, w odniesieniu do Olgierda, jest szczególnie.

Moje kontakty z Nim, które z czasem przerodziły się w trwałą przyjaźń, zaczęły się podczas studiów. Olgierd działał w Zrzeszeniu Studentów Polskich na Akademii Medycznej, był tam m.in. prezesem Rady Uczelnianej, a ja na Politechnice Krakowskiej. Pamiętam, na obozie studenckim w Kortowie k/Olsztyna powstała piosenka Franka Serwatki „Konik na biegunach”. Jej „ojcem chrzestnym” był studencki kabaret AM w Krakowie „Cyrulik”, działający pod patronatem Olgierda. A treść tej piosenki była w pewnym sensie myślą przewodnią życia, który nawiasem mówiąc miał też aspiracje poetyckie.

Po studiach rozpoczęła się nasza, typową drogą biegnąca, kariera naukowa. Stażysta, asystent, adiunkt, następnie doktorat, habilitacja, profesura – to były kolejne etapy Olgierda na Akademii, moje na Politechnice. Opowiadał mi, gdy się spotkaliśmy, jak dręcząca jest na nefrologicznej klinice częsta złowroga diagnoza – schyłkowej niewydolności nerek. I jak czuje wtedy bezradność medycyny.

Kilkanaście lat wcześniej wybitny lekarz i inżynier W. J. Kolff skonstruował w Danii aparat do oczyszczania krwi za pomocą dializy, nazywany „sztuczną nerką”. To rodziło nowe nadzieje. Na podstawie doniesień z czasopism lekarskich Olgierd tworzy obraz funkcjonowania takiego aparatu i przystępuje do jego budowy tu, w Krakowie. Pomagam Mu w zdobywaniu, często w pionierski sposób (np. na stacji CPN), plastikowych pojemników na płyn dializacyjny, kołowrotka do nawijania specjalnej taśmy w Zakładach im. Szadkowskiego, wykonanego z nierdzewnej, wyjątkowej blachy itp. Opracowujemy razem dystansową siatkę wykonaną z siatki na muchy (sic!) i powstaje pierwszy w Krakowie prototyp sztucznej nerki.

Opisuję to w szczegółach, bo byłem z tym emocjonalnie związany, moja wiedza politechniczna była przydatna Olgierdowi. Szkoda zresztą, iż nie przetrwał do tej pory ten prototyp (podobno jest gdzieś na strychu). Notabene, w tym samym czasie, mój inny przyjaciel, dr med. Romuald Drop dokonuje pierwszego w Krakowie i Polsce przeszczepu nerki. Rodzi się nadzieja na ratunek dla bardzo wielu pacjentów.

Przychodzą lata intensywnych kontaktów Olgierda ze światowymi ośrodkami dializoterapii, aplikacji tych osiągnięć w Krakowie, trwa szkolenie kadry, pojawiają się efekty. Olgierd zostaje ordynatorem Oddziału Dializ w nowopowstałym Szpitalu im. L. Rydygiera. Tam wpada na pomysł rehabilitacji pacjentów po dializoterapii, tworzy nowy kierunek wytyczający kolejny etap rehabilitacji pacjentów skazanych na dializę do końca życia. Jest aktywny w całej Polsce. Zakłada fundację, patronuje tworzeniu i rozwojowi w kraju firmy Fresenius. Przez ponad 20 lat organizuje jedyne w swoim rodzaju zjazdy nefrologiczne pn. Krakowskie Dni Dializoterapii, z udziałem ponad 1000 lekarzy, pielęgniarek i personelu medycznego. Za tę działalność zostaje m.in. wyróżniony tytułem honorowego obywatela miasta Krakowa.

Na koniec kilka bardziej osobistych wspomnień. Olgierd był nie tylko wspaniałym lekarzem, organizatorem życia naukowego, ale też humanistą wciąż podkreślającym, że medycyna jest sztuką. Był też doskonałym psychologiem, pacjenci przepadali za Nim. W jakiejś linii był pono potomkiem rodu Zagłobów, z czego był ogromnie dumny, nosząc przy pewnych okazjach rodowy sygnet. Z dumą wspominał o udziale swego przodka w odsieczy wiedeńskiej. W Wiedniu, w kościele św. Augustyna widnieje pamiątkowa tablica, gdzie kilkakrotnie składał kwiaty. Był duszą i ciałem Litwinem, wielokrotnie jeździł z rodziną do ukochanego Wilna, zapamiętanego we wspomnieniach z dzieciństwa.

Olgierd rozczytywał się w literaturze. Podczas licznych delegacji zawsze taskał ze sobą jakieś dzieło. W dniu, w którym odszedł, jadąc na kolejną konferencję, po drodze wstąpił do księgarni. Kochał dydaktykę, jego wykłady pełne były anegdot. Często rozpoczynał egzaminowanie z nefrologii pytaniem studentów o liczbę polskich noblistów lub akcję naszej husarii pod Wiedniem. Po Zagłobach, lubił smacznie i dobrze zjeść, znał się doskonale na kuchni i na gatunkach win. Nie odstępował Go humor i optymizm życiowy. Często mówił do mnie – zostało nam jeszcze 30 lat – trzeba to wykorzystać. Także w przededniu pożegnania.

Ostatnimi czasy był jednak bardziej spięty, spieszący się z kończeniem licznych prac badawczych. Czyżby coś przeczuwał? W uszach brzmią mi jeszcze frazy „Konika”. „Za rok, może dwa, schodami na strych, odejdą z ołowiu żołnierze…”. Odszedł dzielny żołnierz.

W opowieści o Olgierdzie nie mogę pominąć Jego Rodziny, a przede wszystkim Małżonki Anny, dr inż. geologii, która była duszą całego domu. Miała i ma wspaniały talent organizacyjny – co niewątpliwie głowie domu – Olgierdowi stwarzało komfortowe warunki do kierowania zespołem klinicznym i leczeniem. To Jej w głównej mierze zawdzięcza rodzina Olgierda nadzór nad budową wymarzonego własnego domu, który nazywał „naszym gniazdem”, po latach tułania się w blokowych mieszkaniach. To Ania stworzyła ciepły domowy klimat, ale nie bez rygoru i wzorowego porządku.

Pozostali też dwaj wspaniali synowie którym, a jakże, nadano litewskie imiona: Olgierda i Witolda. Pierwszy zajmuje się motoryzacją, a drugi kończy doktorat z medycyny w zakresie urologii.

Przez szereg lat nasza przyjaźń wyrażała się m.in. we wspólnie spędzanych urlopach w kraju i zagranicą. Olgierd zawsze chciał wszystko zobaczyć, poznać, zwiedzić. Wędrował z przewodnikiem Marco Polo w ręku, imponował wiedzą o zabytkach. Pamiętam, będąc latem któregoś roku nad polskim morzem w Kuźnicy, pod koniec dnia Olgierd zauważył, że nie ma wśród nas Witka, młodszego syna. Obeszliśmy plaże, przystań, wstąpiliśmy na posterunek policji – bez skutku. Olgierd blady, spocony, reagował nerwowo, snując ponure przeczucia. Tymczasem kilkunastoletni Wituś spokojnie oglądał telewizję u sąsiadów.

Niekiedy dochodziło między nami do sprzeczki, mówiąc dyplomatycznie, do wymiany zdań. Takim tematem było np. zbyt małe eksponowanie roli nauk technicznych w medycynie. On określał nas zazwyczaj mianem „techników”, ja podkreślałem, że nie chodzi o „złotą rączką” reperującą łóżka i stoliki w szpitalu. Aż kiedyś na zaproszenie Krakowskiego Towarzystwa Lekarskiego wystąpiłem z prelekcją pt: „Czy lekarzowi potrzebny jest inżynier?” I mówiłem m.in. o skonstruowanym przez mój zespół tzw. egzoszkielecie (po polsku o ortezie dla dzieci z paraplegią kończyn dolnych). Po wykładzie, podszedł do mnie z wypiekami na twarzy i powiedział: „Staszek, to jest wielka sprawa. To pozwoli dzieciom skazanym na wózek nie tylko się pionizować, ale również korzystać z lokomocji”.

Obiecałem mu to. Był to dobry człowiek, w najgłębszym znaczeniu tego słowa. Zawiązując naszą przyjaźń zaciągnąłem w jakimś sensie pewien dług, który właśnie spłacam.

Profesor Olgierd Smoleński zmarł 16 stycznia 2015 roku. To już pięć lat Jego nieobecności, wciąż niezaleczonej.

 Prof. dr hab. inż. Stanisław Mazurkiewicz