Gdybyśmy byli portalem, któremu zależy na „klikalności”, ten artykuł mógłby zostać zatytułowany tak: „Michał Żołnowski ratuje świat przed kosmiczną zagładą”. Albo inaczej: „Polski lekarz odkrywa kometę”. Nam jednak bardziej zależy na nieśpiesznej lekturze opowieści o pasji, cierpliwości, codziennej, a właściwie conocnej pracy, bez których trudno zrealizować marzenia. Jest ona równie fascynująca, gdy dotyczy odkrywania ciał niebiskich, jak i relacji z ludźmi, którzy temu towarzyszyli; gdy opowiada o monotonnym śledzeniu kosmicznych śmieci, jak i o zimnych wieczorach spędzonych w obserwatorium na odludnej pustyni Kalahari.
Opowieść zaczyna się w ogródku Michała Żołnowskiego, gdzie mieści się jego pierwsze obserwatorium – Solaris (na zdjęciu u góry). Drewniana chatka przypominająca budynek gospodarczy, tyle że z rozsuwanym dachem i nowoczesnym japońskim teleskopem w środku. Potem kontynuowana jest w w przydomowym laboratorium, gdzie testowane są różnego rodzaju kamery i teleskopy, a następnie w salonie, w którym na ścianie wiszą podpisane zdjęcia członków misji Apollo 11: Armstronga, Aldrina i Collinsa, przysłane przez NASA w odpowiedzi na list kilkunastoletniego Michała. Oprawiony w ramkę wisi też strzępek materiału z kieszeni, w której David Scott w trakcie misji Apollo 15 nosił grudki zebrane na Księżycu. – Kupiłem to na aukcji internetowej. To jedyny legalny sposób, żeby mieć w domu odrobinę pyłu księżycowego – wyjaśnia właściciel kolekcji, w skład której wchodzi też fragment kliszy fotograficznej zabranej w kosmos.
Dopiero gdy siadamy przy kuchennym stole, proszę, by opowiedział, jak to się stało, że astronom amator, krakowianin, z wykształcenia lekarz, stał się odkrywcą kilkudziesięciu planetoid. – Jak wybudowałem swoje pierwsze obserwatorium, to zacząłem narzekać na brak pogody. Bo w Polsce dobrych dla astronoma nocy jest w ciągu roku około 70. Albo są chmury, albo jest Księżyc w pełni lub blisko pełni, który wszystko zaświetla – opowiada Michał Żołnowski, tłumacząc, dlaczego zdecydował się wybudować w 2012 r. kolejne obserwatorium, tym razem w Toskanii (…) Na początku robił w nim tzw. pretty pictures, czyli „cukierkowe zdjęcia kosmosu”. Dopiero gdy po roku poznał Michała Kusiaka, studenta astronomii na UJ, wspólnie zaczęli poszukiwać planetoid.
Pierwszy sukces świętowali już po dwóch-trzech miesiącach. Jak się później okazało, przedwcześnie. – W całej tej euforii polecieliśmy z żoną do Stanów Zjednoczonych, do siedziby Minor Planet Center na Harvardzie, żeby spotkać się z jego szefem i pochwalić naszym odkryciem. Ale gdy już zwiedziliśmy serwerownię, gdzie są przechowywane wszystkie informacje o planetoidach, to jeden z szefów MPC zaczął szukać informacji o tej naszej. Okazało się, że my jej nie odkryliśmy, bo ktoś wcześniej już to zgłosił. Do Polski wróciłem ze smutną miną, ale za to z lepszą kamerą.
Po kilku kolejnych miesiącach udało się jednak naprawdę odkryć pierwszą planetoidę, a później następne i następne. Obecnie razem z Michałem Kusiakiem mają ich na koncie kilkadziesiąt, z czego tylko kilkanaście jest ponumerowanych i wpisanych do bazy Minor Planet Center. Kolejne czekają na potwierdzenie, co zwykle trwa kilka lat. Przywilejem odkrywców planetoid jest nadawanie im imion. Jedna z nich właśnie otrzymała nazwę Tokarczuk, za co noblistka w prywatnym liście serdecznie podziękowała, obiecując spotkanie. Inna dedykowana jest kompozytorowi Hansowi Zimmerowi („zadzwonił i obiecał, że nagra jakiś kawałek o nas”), a jeszcze inna Rogerowi Watersowi z Pink Floyd, który wiadomość o istnieniu planetoidy jego imienia skwitował milczeniem. Swoją planetoidę ma też oczywiście żona pana Michała, Marta. W opisie planetoidy znaleźć można informacje, że Żołnowska to lekarz pediatra, neurolog dziecięcy, specjalizująca się m.in. w leczeniu padaczki lekoopornej.
23 marca 2015 r. wraz z Michałem Kusiakiem, Rafałem Reszelewskim, wówczas uczniem technikum, oraz obecnym wspólnikiem firmy 6Roads Marcinem Gędkiem w obserwatorium na pustyni Atakama w Chile udało im się odkryć kometę długookresową, którą nazwali Polonia. Kilka dni później odkrycie oficjalnie potwierdziła Międzynarodowa Unia Astronomiczna. (…)
Gdy liczba możliwych do odkrycia planetoid zaczęła się wyczerpywać, a kolejne komety nie chciały się pokazać, pojawił się pomysł na założenie wspomnianej firmy zajmującej się szukaniem i śledzeniem kosmicznych śmieci oraz tzw. Planetary Defense, czyli obserwacją potencjalnie niebezpiecznych dla Ziemi ciał niebieskich, takich jak choćby asteroidy, które zdaniem niektórych naukowców zmiotły z naszej planety całą populację dinozaurów.
6Roads obecnie realizuje projekty dla Komisji Europejskiej, jest również członkiem International Asteroid Warning Network, organizacji powołanej z rekomendacji ONZ po to, by wykrywać, śledzić i charakteryzować zagrażające Ziemi obiekty. IAWN tworzy ekskluzywne grono niespełna 40 organizacji, na czele z ESA (Europejska Agencja Kosmiczna) i NASA. Firma, której współwłaścicielem jest Michał Żołnowski, posiada osiem obserwatoriów – dwa w Polsce, wspomniane już we Włoszech i Chile, a także w Hiszpanii, Stanach Zjednoczonych, Namibii i Japonii.
Jest wczesne popołudnie, gdy przez internet łączymy się z tym ostatnim. Nad obserwatorium położonym w środku lasu niedaleko Nagano widać już nocne niebo. Na ekranie laptopa, prócz różnych parametrów, pojawia mnóstwo białych punkcików. To nie gwiazdy, tylko krążące wokół Ziemi satelity. Prócz nich po naszej orbicie dryfuje też ponad 20 tysięcy obiektów o wielkości przynajmniej 10 cm i prawie pół miliona o wielkości ok. 1 cm. Wszystko to śmieci zostawione w kosmosie przez człowieka. – Gdy istnieje zagrożenie, że jeden z nich może się zderzyć z satelitą, wtedy do jego właściciela wysyłana jest informacja, że musi go przekierować, czyli włączyć silniki i ustąpić miejsca temu śmieciowi, który na niego leci – wyjaśnia Michał Żołnowski: – Tylko że taki wart pół miliarda dolarów satelita ma ograniczoną ilość paliwa, więc liczba manewrów też jest ograniczona. Gdy zużyje paliwo na ciągłe zmiany trajektorii, to sam staje się śmieciem. Jego ostatnim oddechem jest wystrzelenie się na orbitę cmentarną, tzw. graveyard, gdzie zostanie już na wieki, nikomu nie zagrażając. Każda taka zmiana manewru jest bardzo kosztowna, dlatego nasze alerty muszą być bardzo przemyślane (…).
Firma realizuje też projekty dla Europejskiej Agencji Kosmicznej, przede wszystkim testując sprzęt do obserwacji nieba, a także wprowadzając innowacyjne rozwiązania w tym zakresie. I również z tym tematem łączy się anegdota: – W zeszłym roku przysłali nam do testowania najlepszą na świecie kamerę do fotografowania kosmosu. Była warta milion złotych, a kurier zostawił ją na wycieraczce przed domem. Zresztą, wyglądała jak totalny złom, więc pewnie nikt by się nią nie zainteresował.
Gdzie w tych wszystkich opowieściach jest miejsce na medycynę? Michał Żołnowski jest absolwentem Wydziału Lekarskiego Collegium Medicum UJ. Jeszcze w czasie studiów rozpoczął pracę w szpitalu przy ul. Skawińskiej w Krakowie, w laboratorium prof. Marka Sanaka. Jak przyznaje, ma bardzo ciepłe wspomnienia związane z pracą w zespole prof. Andrzeja Szczeklika. Jednak tuż po stażu podyplomowym jego sytuacja rodzinna tak się skomplikowała, że zdecydował się odłożyć stetoskop na kilka lat. Powrócił do medycyny w 2011 r., kiedy to wraz ze wspólnikami założyli w Krakowie Centrum Medyczne Plejady, zajmujące się głównie badaniami klinicznymi. (…)
Katarzyna Domin
fot. archiwum prywatne M. Żołnowskiego
Cały tekst dostępny w „GGL” 6/184 z 2021 r.